niedziela, 27 kwietnia 2014

Małymi kroczkami

Równolegle do porządkowania ogrodu trwają prace remontowe w domu i zagrodzie ;) Prócz zniszczonej drewnianej elewacji chatki, jako miłośniczce porządku, najbardziej drażnił mnie widok budynku gospodarczego i tego co przed nim. Składowane przez lata przez poprzednich właścicieli stare okna, drzwi, piece itp. (bo wszystko się może przydać) uroczo dekorowały fasadę budynku, z którego sypał się tynk i płatami schodziła farba.

Tu widok już po uprzątnięciu większości rzeczy, ale jeszcze sporo zostało.

 Jednak nie to działało mi na nerwy najbardziej, a coś podjazdopodobnego tuż przed budynkiem. Betonowe wylewki wykonane metodą "wszystkie resztki po robocie wylewam przed gospodarczy", nieważne że nierówno, ani że na raty przez co obecnie, po latach, na podjazd składały się dziesiątki kawałów betonu. Efekt był taki, że można się było na nim nieźle poturbować po ciemku jak człowiek źle nogę postawił, tyle było na nim załamań, a i widok jak dla mnie niezbyt ciekawy. Korzystając z wyjątkowo łagodnej zimy, już od stycznia zrywałam własnoręcznie ten beton podważając kawały kilofem, bo nie mogłam już na niego patrzeć. Gruzu nazbierało się z tego co nie miara, ale cały po rozdrobnieniu wykorzystaliśmy na podsypkę pod nowe podjazdy i  werandę, która marzyła mi się od dawna. 
Żeby nie było tak prosto, przyszły sufit werandy wyglądał póki co tak:


Jak weszłam pierwszy raz nad gospodarczy, to trochę się podłamałam, bo ilość słomy i siana była znacznie większa niż przewidywałam. Składowane przez lata, żeby m.in. zwierzętom w chlewiku było ciepło zimą obecnie zajmowały całą powierzchnię tzw. fiśli. I to wszystko czeka na na spalenie... ale zgodnie z zasadą żeby zjadać słonia po kawałku, na początek, żeby się nie zniechęcić zajęłam się opróżnianiem i paleniem słomy tylko z zadaszenia werandy. I tak powoli, powoli przybliżamy się do celu. Wczoraj stanęły już dwa słupy :) Jak dobrze pójdzie, to goście na majówce będą mogli wypić kawę już w nowym miejscu.

Oczywiście to nie koniec prac związanych z tym budynkiem, czeka nas jeszcze chociażby wymiana paskudnego eternitowego dachu, ale póki co skupiam się na werandzie :)

piątek, 25 kwietnia 2014

Zielono mi

Nie było mnie w domu kilka dni, a po powrocie wielkie zmiany w otoczeniu. Drzewa w końcu zaczęły się zielenić, śliwy kwitną na całego i wyczekiwane przeze mnie tulipany nareszcie zakwitły:


Odmiana tulipana, który w słoneczny dzień rozchyla płatki
                                             

Tuż obok tulipanów rośnie malutka jeszcze szałwia.



Tulipany z postrzępionymi liśćmi w towarzystwie pnącej róży i lawendy.



Na kwitnienie jabłoni muszę jeszcze trochę poczekać, za to rozkwitły już niezapominajki, tutaj akurat białe :
 


Piwonie ruszyły mocno ze wzrostem, niektóre mają już pąki kwiatowe. Jestem ciekawa czy zakwitną te, które w zeszłym roku przesadzałam, bo choć starałam się to zrobić ściśle wg wskazówek ogrodników z różnych czasopism, to wiem, że niełatwo im dogodzić. Uwielbiam piwonie i ich obłędny zapach. Na Śląsku, gdzie się wychowałam, są nazywane Bożymi kwiatami, bo to głównie ich płatkami (razem z kwiatami serduszki) dzieci w Boże Ciało obsypywały trasę procesji.

Oprócz kolorowych kwiatów i liści na drzewach czekała na mnie też mniej przyjemna niespodzianka w postaci dosłownie gigantycznej trawy :) Ciągle nie mogę się przyzwyczaić do tego jak wszystko tutaj bujnie rośnie na tym gliniastym podłożu. Do tej pory miałam doświadczenie pracy w ogrodzie tylko z piaszczystą glebą, z której chwasty bez problemu można było wyciągnąć, nie łamiąc przy tym ich kłączy. Tutaj uprawianie ziemi jest pracą znacznie cięższą fizycznie, ale za to gleba jest bardziej zasobna i lepiej trzyma wilgoć. Jak zawsze coś za coś.

Z trawą już się uporałam i zaczyna to w końcu jakoś wyglądać :)

piątek, 18 kwietnia 2014

Tytułowa jabłoń i inne stare drzewa

Najwyższy czas pokazać moją ulubioną jabłoń, która owocuje pierwsza. Ma przepyszne miękkie i duże owoce, idealne na mus jabłkowy, bo dosłownie rozpadają się po 2 minutach gotowania. Od czasu, gdy zobaczyłam ją po raz pierwszy trochę się zmieniła - ubiegłej zimy podłoże w sadzie było na tyle podmokłe, a korona drzewa już tak rozłożysta, że jabłonkę przeważyło i się pięknie wyłożyła. Rodzina naciskała, żeby ją wyciąć, bo "już nic z niej nie będzie, tylko miejsce zajmuje", ciekawska sąsiadka też (ale już z innego powodu - w takiej formie jabłonka dużo bardziej zasłania widok na to, co się u nas dzieje ;)), ale się uparłam i jabłonka została :) Zabezpieczyłam tylko podważone korzenie na zimę, przysypując pokaźną porcją ziemi i czekałam na rozwój wypadków.
Będąc dobrej myśli, że jabłonka jednak przeżyje, powycinałam mnóstwo gałęzi od spodu, żeby móc tam w końcu wygrabić wszystko, porządnie oczyściłam podłoże z hodowanych tam przez lata kłączy podagrycznika (caluśkie dwa dni wygrzebywania  białych korzeni) i wysiałam trawkę. Teraz czekam na trawę i owoce, bo moje przeczucie mnie nie myliło i drzewko przetrwało :) Muszę w takim razie zanim owoce ją obciążą skombinować jaką podporę, żeby się całkiem nie przewróciła.




 A tu druga z moich jabłonek, tym razem zimówka, która w zeszłym roku niesamowicie obrodziła. Tuż za nią rośnie lipa - zeszłoroczny dom dla pary gołębi grzywaczy.



I jeden z kilku, najstarszy, orzech włoski. Jest dość spory, dlatego jest co grabić jesienią i palić, bo niestety jego liście nie nadają się na kompostownik. To pierwszy sezon, w którym na drzewie zawisł domek dla ptaków. Czekaliśmy z niecierpliwością z mężem na wprowadzenie się jakiegoś ptaka i udało się - zawitały do nas sikorki i już poznosiła do środka mnóstwo "wyposażenia" :)




A tu budynek wielorodzinny, w którym próbował zamieszkać szpak, ale mu się nie udało, bo się nie zmieścił. Docelowo domek miał być dla wróbli, ale jakoś ich na razie nie widać. Kręcą się wokół niego za to kolejne sikoreczki :)



środa, 16 kwietnia 2014

Wiosenne wianki


 Tydzień przedświąteczny to najlepszy czas, żeby trochę udekorować dom wiosennymi akcentami. Muszę się przyznać, że w tym roku nie wytrzymałam aż tak długo i wiosenne wianki pojawiły się u mnie wraz ze stopnieniem śniegu i pierwszym wiosennym śpiewem ptaków :) Niestety, w tym roku nie miałam czasu wykonać ich osobiście, ale dzięki temu pojawiła się okazja, żeby poznać twórczość innych blogerek. Obydwa, według mnie piękne, wianki stworzyła bardzo uzdolniona plastycznie Jola z Pracowni Jolanny. Na drzwiach wejściowych zawisł stroik wykonany w większości z naturalnych elementów:

 
zaś kominek ozdobił wianek z fioletowych piór pasujący do fuksjowych zasłonek w salonie :)









Moje błagające o remont schodki (w tym roku na pewno się go doczekają), z których część kafli mogłabym ściągać bez żadnych narzędzi choć trochę ożywiły kolorowe bratki i żonkile:



wtorek, 15 kwietnia 2014

Podeszczowy obchód ogrodu

Działo się wczoraj u nas w pogodzie, oj działo... Była i burza, i grad, troszkę śnieżku i na koniec dnia piękne słońce ... a potem znów deszcz.. Korzystając z okazji, że po południu przestało padać postanowiłam napatrzeć się w ogrodzie na wiosenne okazy. 
Pełne żonkile dopiero rozwinęły swoje kwiaty:


 
 Tulipany grzecznie czekają na swoją kolej (nie mogę doczekać się ich rozkwitnięcia, bo nigdy nie pamiętam jaki kolor, na których rabatkach powkopywałam), tylko puszkinia wyrwała się przed szereg:




Niektóre z roślin, takie jak np. pierwiosnki, już niestety dogorywają, a z krokusów pozostały tylko liście.  
Za to krzewy mahonii rozwijają dopiero powoli swoje kwiaty i roztaczają przy tym niesamowity zapach. Zresztą jest to bardzo wdzięczny krzew. Zimą, kiedy wokół niemal wszystko "łyse", mahonię zdobią mocne, błyszczące ciemnozielone liście (czasem częściowo czerwienieją), które z powodzeniem można wykorzystać do stroików bożonarodzeniowych. Kiedy wiosną krzew przekwitnie, pojawiają się na nim ozdobne jagódki. Ma jeszcze więcej zalet - jest mrozoodporna (co dla mnie, mieszkanki niefortunnej części wsi, w której prawie wszystko przemarza jest bardzo ważne) i mało kłopotliwa w uprawie, a na dodatek bez problemu można ją rozmnożyć, bo wytwarza dość sporo odrostów.  Mahonii mam kilka, jedna znich była gigantyczna i mocno zaniedbana, dlatego musiałam ją drastycznie poprzycinać, ale ten zabieg w ogóle jej nie zaszkodził, wręcz przeciwnie. Tu przedstawiam mniejszą z nich w towarzystwie hiacyntów i dopiero rozpoczynających kwitnienie tulipanów:



Nie mogłam powstrzymać się przed załączeniem zdjęć zawilców (w tle zamknięte w pochmurne dni żółte kwiaty ziarnopłonu wiosennego) i barwinka świeżo po deszczu:



Dziś widok za oknem u nas jest jeszcze gorszy, bo na niebie nie widać ani promyczka słońca i jest tak jakoś potwornie sennie. Kawyyyyyyyyyy!

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Liftingu boazerii ciąg dalszy

Dziś odsłona ścian w dwóch pozostałych pomieszczeniach domku. Salon zyskał neutralną barwę ciepłego beżu, co bardzo rozjaśniło pokój. Tutaj z malowaniem namęczyliśmy się najbardziej, bo drewno było najstarsze i strasznie "piło". Wzorki na boazerii nie ułatwiały sprawy, bo każdą ze szczelinek musieliśmy wielokrotnie, dokładnie dociskając, zamalować przy pomocy pędzla. Oczywiście, jak można się było spodziewać, jak tylko pierwszy raz zapaliliśmy w kominku, nasze drewno zaczęło pracować. Z każdym kolejnym ogrzaniem pokoju wysuszało się coraz bardziej i przez to poszczególne deseczki z boazerii rozsuwały się, ukazując urocze niepomalowane wcześniej fragmenty :) Ech, no trudno, kilka razy poprawiliśmy jeszcze te fragmenty i na razie jest spokój - bardziej rozsunąć się już chyba nie dadzą rady.




Ostatni z pokoi (tak, tak łącznie mamy tylko 2, podkrakowskie chatki z reguły nie były zbyt duże, a i tak musiały pomieścić się w nich wieloosobowe rodziny) mianowaliśmy naszą sypialnią. Choć większość osób uważa, że sypialnia powinna być utrzymana w ciepłych barwach, my zdecydowaliśmy się akurat na odcień niebieskiego, bo po prostu zakochaliśmy się w tym kolorze. Sufity i listwy ozdobne zamalowaliśmy białą farbą.





niedziela, 13 kwietnia 2014

Inne spojrzenie na boazerię

Całe wnętrze chaty (włącznie z sufitami i drzwiami) poprzedni mieszkańcy obili drewnianą boazerią. Po latach było już mocno przebarwiona i w wielu miejscach zaatakowana przed kołatki. Planowaliśmy generalny remont, a co za tym idzie ściągnięcie całej boazerii, ale nie chodząc w szczegóły, nie z naszego wyboru sprawy potoczyły się trochę inaczej. W związku z czym postanowiliśmy wydobyć z tego drewnianego obicia najwięcej jak się da, żebyśmy w tym otoczeniu czuli się dobrze. Wcześniej po wejściu do środka atmosfera miejsca mnie przygnębiała i przytłaczała, nie dość że z racji położenia domu nie wpada do niego dużo światła, to boazeria jeszcze ten ponury klimat pogłębiała. Prawdę powiedziawszy, czułam się jakbym za życia znajdowała się w trumnie. 
Prace zaczęliśmy od wyczyszczenia nieziemsko brudnego drewna z tłustego brudu. Następnie wszystko wyszlifowaliśmy i wytępiliśmy masę kołatków przy pomocy specjalnego preparatu (wilgoć panująca w środku i taka ilość drewna była niestety dla nich idealnym miejscem do życia). Zaszpachlowaliśmy wszystkie dziury, które stworzyły, poprzybijaliśmy co było trzeba i wreszcie mogliśmy przystąpić do najważniejszego - MALOWANIA :)

Na pierwszy ogień poszedł przedpokój, potem sypialnia, salon i na końcu kuchnia. Tym razem zacznę od końca, czyli od kuchni. Kafelki na podłodze, które zastaliśmy, były kładzione dość niedawno, dlatego były w całkiem niezłym stanie i postanowiliśmy ich nie zrywać. Oczywiście, jak wszystko, były okropnie zaniedbane tzn. niesamowicie brudne, samo ich szorowanie zajęło mi kilka dni, ale poza tym nic im nie brakowało. Kafelki na ścianie też muszą jeszcze trochę poczekać na wymianę, choć im przydałoby się to znacznie bardziej niż podłogowym. Kolor ścian trzeba było więc w miarę dopasować do tego co już się w kuchni znajdowało. Uwzględnić też musiałam to, że kolor musiał pasować do wyremontowanych przeze mnie wcześniej krzeseł :) Zdecydowaliśmy się na kolor dość odważny, który zapewne nie wszystkim się podoba, ale my jesteśmy bardzo zadowoleni. Nad jakością zdjęć muszę jeszcze trochę popracować, ale mam nadzieję, że mi wybaczycie. Odsłona nr 1:

Malowana boazeria








sobota, 12 kwietnia 2014

Remont wnętrza chaty

Żebyśmy mogli się przeprowadzić trzeba było spróbować trochę "udomowić" nowe miejsce i dostosować do swoich potrzeb. Wewnątrz budynku panował początkowo straszny ziąb i wilgoć. Było to spowodowane tym, że do ogrzewania służył do tej pory tylko stary kaflowy piec węglowy, a jako że budynek posadowiony jest na gliniastym podłożu tuż obok stawu do którego spływa cała woda z okolicznych łąk, a w głównym salonie nie było wylewki, chłód przenikał do szpiku kości. Pierwszymi poczynionymi przez nas krokami było więc wylanie podłogi, zamontowanie ogrzewania gazowego i zbudowanie kominka z rozprowadzeniami ciepła do pozostałych pomieszczeń. Chcieliśmy, żeby kominek, tak jak i reszta domku, miał swój charakter, dlatego miał zostać wykonany z kafli.
Kafle z demontowanego pieca były już mocno zniszczone i przebarwione przez co nie były już dekoracyjne, ale mieliśmy w zanadrzu spuściznę przodków w postaci starych, poniemieckich brązowych kafli w pięknym złocistomiodowym odcieniu. Efekt bardzo nam się spodobał :) a  i ciepełko bije od niego niesamowite. A jakie Wy lubicie kominki?







piątek, 11 kwietnia 2014

Wiosna, ach to ty!

Dziś wróciłam z rodzinnego Śląska, tam już zieloniutko :) U konwalii pojawiły się dzwoneczki, krzewy zawiązują już pąki owocowe, cesarskie korony przyciągają wzrok swoimi ognistymi kwiatami, a lada dzień zakwitną lilaki . U nas niestety wszystko zieleni się wolniej, ale nawet teraz są w ogrodzie roślinki, które cieszą moje oczy.


 Moje ulubione kwiaty wiosenne - hiacynty
kwiaty wiosenne 


Wspaniała roślina okrywowa, barwinek. U mnie bardzo rozrosła się pod ogromnym już orzechem włoskim. Teraz rozmnażam i przenoszę barwinka na wiele innych rabat, żeby przysłonił niezbyt ładną wysuszoną gliniastą glebę i ograniczył rozwój chwastów. Spod barwinka, pod tym samym drzewem, wychylają się zawilce doskonale rozświetlające cienisty kąt.


Wszystkim znane żonkile. Na szczęście mam ich dużo, bo uważam że są piękne, a poza tym, poprawiają nastrój swoim kolorem w ponure wczesnowiosenne dni, kiedy mało co kwitnie:





 I na dziś ostatnia roślinka. Myślę, że to któraś z cebulic, ale nie jestem pewna, bo choć liście ma podobne, to kwiaty i barwa trochę różnią się od cebulicy syberyjskiej, którą mam w innej części ogrodu. Jeśli wiecie co to, dajcie znać :)


czwartek, 10 kwietnia 2014

Nowy domownik

Przeprowadzka zbiegła się z jeszcze jedną zmianą w naszym życiu. W ubiegłym roku przejęliśmy opiekę nad pieskiem, którym jego starsza właścicielka nie była już w stanie się zajmować. I tym sposobem w naszych skromnych progach zawitał nowy domownik - aktualnie 16 letni kundelek o wyglądzie aniołka, ale bardzo wyrazistym charakterku :) 
Przedstawiam naszego małego przyjaciela w zimowej odsłonie:





Początki nie były łatwe, bo do tej pory jego Pani pozwalała mu dosłownie na wszystko, włącznie z jedzeniem przy stole i spaniem w swoim własnym łóżku (!). Karmiony był tylko z ręki, bo inaczej nie miał ochoty jeść, a jako dodatek do posiłku otrzymywał cukierki - bo lubił.  Nie tolerował innych ludzi, na wszystkich rzucał się z zębiskami. Wszelkie kwestie, które mu się nie podobały kwitował do tej pory głośnym warczeniem i gryzieniem, więc mu ulegano. Podsumowując, to raczej on był był do tej pory panem domu i przywódcą. Był dość nerwowy i agresywny. Szybko jednak okazało się, że dotychczasowy brak jakichkolwiek zasad wcale nie sprawiał, że był szczęśliwszy. Kiedy wprowadziliśmy stopniowo konsekwentnie zakazy np. wskakiwania na siedzenia i ludzi, o dziwo, bardzo szybko się dostosował, jak też do wielu innych zasad. Kiedy dostrzegł, że nie ulegniemy i nie boimy się jego wystających złowrogo kłów, zwyczajnie oddał nam przywództwo. Od tego czasu stał się znacznie spokojniejszy, jasne zasady zastąpiły dotychczas chaotyczny i nieprzewidywalny świat pogłębiający nerwowość. I znów okazało się, że psy to bardzo mądre stworzenia i na naukę nigdy nie jest za późno. Nasz staruszek przywiązał się do nas ogromnie i drepcze za nami krok w kok, a w jego mądrych psich oczach widać bezgraniczną miłość, co nas bardzo cieszy. Na starość okazało się też, że uwielbia zabawę w aportowanie gumowej kości. Wcześniej ta zabawa nie była możliwa, bo uciekał ze zdobyczą warcząc, a przy próbie odebrania zabawki, żeby móc rzucić ponownie gryzł właścicielkę. Teraz ochoczo i żwawo przybiega z nią prosząc o zabawę,  bez problemu oddaje też kość. Oczywiście, nie wszystkich złych nawyków udało się nam pozbyć, ale postęp, który zrobił jest niesamowity - no i teraz mogą przyjeżdżać do nas goście bez ryzyka, że zostaną pogryzieni :)

środa, 9 kwietnia 2014

Ogrodowe odkrycia

Zawsze marzyłam o własnym ogrodzie. Jako dziecko grzebałam w ziemi pomagając rodzicom i dziadkom w uprawie warzywnika, ale żyjąc w mieście mój kontakt z naturą stopniowo się urywał, nad czym bardzo ubolewałam.
Mój pierwszy "ogród" okazał się ogromnym wyzwaniem - 16 arów chaszczy zapowiadało wiele tygodni ciężkiej pracy. Byłam jednak tak spragniona jakiejkolwiek bytności z przyrodą, że w ogóle mnie to nie zniechęciło, wręcz przeciwnie. 
Buszowanie po zaroślach, które napotkałam na swoim nowym podwórku stało się dla mnie prawdziwą lekcją botaniki, bo choć w sercu miałam zaszczepioną miłość do roślin, to wiedzę o nich póki co raczej podstawową. Po szybkim rekonesansie moją uwagę zwróciły trzy przepiękne stare jabłonie, które, co mnie jako wielbicielkę szarlotki niezmiernie ucieszyło, wciąż wydają mnóstwo owoców :) Niestety, poza tymi jabłonkami, dawny sad ukazywał raczej opłakany widok. Najwyraźniej poprzedni właściciele mieli bardzo specyficzne podejście do pielęgnacji drzew, bo ze śliw zostały tylko nędzne kikuty z pojedynczymi gałązkami.
Podczas mozolnych prac ogrodowych wśród gigantycznej liczby chwastów znalazłam prawdziwe cudeńka. W początkowych etapach mojego zaznajamiania się z roślinami nie obyło się bez wpadek - przez swoją niewiedzę wypieliłam kilka gatunków, które w pierwszej fazie wzrostu nie przypominały nic atrakcyjnego. Tak zrobiłam m.in. z małymi niezapominajkami. Na szczęście nie pozbyłam się ich na zawsze, bo wyrosły w innych częściach ogrodu. Z tego całego bałaganu wyłoniły się też m.in. margerytki, różowe floksy i pysznogłówki:


Znajdowałam też mnóstwo cebulek, z których wiosną, po wcześniejszym posadzeniu w kępkach, wyrosły np. te krokusy:




wtorek, 8 kwietnia 2014

Pierwsze wrażenie

Miejscem, które stało się naszym domem, była mocno zaniedbana drewniana chata z lat 40-tych ubiegłego wieku.

Kiedy myślę o wiejskiej chacie, oczami wyobraźni widzę sielankowy obraz uroczego, niewielkiego domku, otoczonego naturalistycznym, ale zadbanym ogródkiem, pełnym pachnących róż i floksów, romantycznych kosmosów oraz górujących nad nimi malw i słoneczników.




Cóż, nasza rzeczywistość była jednak nieco inna. Uroczy póki co był tylko śpiew ptaków, dla mnie  niezmiennie wspaniały. Chata natomiast stanowiła osobliwą próbę połączenia wiejskiego podkrakowskiego domostwa ze stylem zakopiańskim i czymś, co pokolenie naszych dziadków uznałoby za nowoczesność.
Zaś wymarzony ogródek stanowiły na razie łany chwastów, na czele z niezwykle witalnym podagrycznikiem.
Wszystko jednak wydało mi się lepsze niż pozostanie w mieście, dlatego zakasaliśmy rękawy i wzięliśmy się do roboty. 
Od tamtej pory minął prawie rok, a pracy nadal jest jeszcze ogrom przed nami, ale nawet przez chwilę nie żałowaliśmy naszej decyzji o przeprowadzce, bo życie na wsi, tak jak na to liczyłam, okazało się bardzo inspirujące i wielobarwne.



Ucieczka na wieś

Życie w wielkim mieście zdecydowanie nie jest dla wszystkich. Ja, po siedmiu spędzonych w nim latach, miałam dość. Czułam się zmęczona ciągłym biegiem, osaczona nadmiarem ludzi i przytłoczona ciasnotą. W swoich odczuciach nie byłam osamotniona - mąż podzielał moje zdanie - dlatego kiedy nadarzyła się okazja, żeby przenieść się na pobliską wieś, czym prędzej z niej skorzystaliśmy. I choć oboje wiemy, że to jeszcze nie jest to nasze wymarzone miejsce na ziemi, staramy się jak najlepiej wykorzystać czas spędzony tu, pod starą jabłonią.