poniedziałek, 13 października 2014

A jednak czasem cuda się zdarzają

Po dwóch długich dniach i mokrych, zimnych nocach bez naszego pupilka na zmianę traciliśmy nadzieję, to znów wstępowała w nas energia, żeby jednak znowu wyruszyć na jego poszukiwania. Stary i  ślepy piesek z reumatyzmem w takich warunkach miał, trzeba przyznać, marne szanse. Ciężko zliczyć ile razy nadaremno przemierzaliśmy pieszo i samochodem rozległą wieś i wszystkie ulubione miejsca naszego czworonoga. Trzeciego dnia od zaginięcia w końcu wyszło słońce i wstąpiła w nas nowa energia. Pojechaliśmy rozwieszać plakaty ze zdj. pieska i wtedy, parę kilometrów od domu, mąż zobaczył naszego małego zaginionego. Szedł przez pola w kierunku naszego domu. Mokry, zziębnięty i totalnie zdezorientowany. Nawet nie reagował na swoje imię i bez szemrania pozwolił wziąć się na ręce. Radości po tym jak go zobaczyliśmy nie da się opisać słowami. Biedaczysko musiało mieć jakiś zanik pamięci albo czegoś się wystraszył (boi się hałasu i niespodziewanych dźwięków) i nie potrafił wrócić do domu. Na szczęście po dwóch dniach wrócił całkowicie do siebie i dziś już jest jak nowo narodzony :)
Oto nasz uciekinier ;)


Lili zachowuje się jakby mieszkała z nami od zawsze. Jest przekochana. Chodzi za nami jak piesek, zasypia z nami w łóżku (wcześniej zarzekałam się - żadnych zwierząt w sypialni!) często trzymając mnie łapkami za rękę :) Z małego dzikuska stała się przylepą - nie gryzie nikogo, nie drapie i daje buziaczki w nos.



Ostatnio mamy zwierzęcy urodzaj. Na "fiśli" pojawia się często ogromny dziki kocur, który na razie nie chce się z nami zaprzyjaźnić, więc udostępniam mu póki co tylko mieszkanie na zimę. Po podwórku kręcą się dwie wielkie i brzydkie ropuchy - to podobno dobrze, ale jakoś nie jestem do nich przekonana. W warzywniku przesiaduje jeż, któremu muszę skonstruować domek na zimę, a na orzechu zamieszkał dzięcioł (po powiększeniu wejścia przejął od sikorek budkę). Prócz tego jakaś szalona bestia dewastuje nocą  poduszki z krzeseł ogrodowych, zrobiła w nich mnóstwo dziur i wyciągnęła ich wnętrzności. Stawiam na kunę, ale nie mam pewności, bo nie przyłapałam jej na gorącym uczynku. Sądząc po śladach, które zostawia jest u nas codziennie, co trochę mnie przeraża, bo nie wiem co dalej wymyśli. I na koniec coś z czego nie cieszę się w ogóle. Po nornicach nadeszła inwazja myszy polnych i zaroślowych. Minusem starych domów budowanych z wapienia jest to, że dość łatwo takie stworzenia jak myszy mogą dostać się do środka. Oczywiście te sprytne zwierzątka skwapliwie z tego skorzystały chroniąc się przed zimnem. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam mysz przebiegającą przez salon byłam przerażona. Kiedy wynosiliśmy jej zwłoki zrobiło mi się jej żal. Ale kiedy pojawiło się mnóstwo jej bezczelnych pobratymców, zrobiłam się naprawdę wściekła. Kot na razie sobie z polowaniem nie radzi, więc trzeba było liczyć tylko na siebie. Zabetonowaliśmy wszystkie potencjalne kanały wejściowe do domu i powyłapywaliśmy już, mam nadzieję, wszystkich nieproszonych gości, bo już nie słychać tego okropnego szuranio-drapania. To jednak nie koniec ich bytności na naszym podwórku. Od dłuższego czasu w roślinach pod orzechem słyszałam chrupanie. Najpierw myślałam, że to może wiewiórka, ale szybko zobaczyłam na własne oczy kto to, kiedy nieopatrznie zostawiłam pełen orzechów koszyk i usłyszałam z niego znajomy dźwięk. Trzy myszki siedziały w środku i zajadały się orzechami włoskimi. Laskowe już zdążyły wszystkie zjeść. Sądząc po ilości norek i korytarzy jest ich znacznie więcej. Musiałam wobec tego rozpocząć z nimi kolejną wojnę. Na razie idzie dobrze, bo dziś już nie słyszałam intruzów. Trzymajcie kciuki, żeby w końcu zrozumiały, że nie są u nas mile widziane.























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz