poniedziałek, 29 grudnia 2014

Christmas time

Wbrew nastrojowi panującym w moim ostatnim poście święta jednak były fajne :) Mieliśmy gości i było bardzo, bardzo rodzinnie. I do tego pojawił się długo wyczekiwany śnieg.



Mimo wcześniejszych obaw zdążyłam wszystko postroić, zapakować, ugotować itd. i udało się na szczęście przy tym nie zwariować. Oczywiście wraz z zakończeniem świąt obiecałam sobie (jak pewnie sporo z Was), że koniec z objadaniem się (ach te pierogi, grzybowa i mamina zasmażana kapusta z grzybami - po prostu  ubóstwiam to wszystko), ale chyba uda mi się dotrzymać tego postanowienia dopiero w styczniu, bo przecież w sylwestra też będą podane same smakowite kąski ;). 



Najnowsze zabawki Lili - oczywiście jest przekonana, że przynieśliśmy je - tak jak całą choinkę - specjalnie dla niej. Szybciutko wyprowadziliśmy  ją z błędu i na szczęście przyjęła to jakoś do wiadomości (choć z wielkim trudem).     
                                   


Nasz kotek mimo ogromnych postępów, wciąż jest bardzo nieufny wobec osób nas odwiedzających i nie czuje się komfortowo w większym towarzystwie. Najtrudniej radzi sobie z moją bardzo dynamiczną kilkuletnią siostrzenicą, której się zwyczajnie panicznie boi. Ze względu na jej dwudniową obecność u nas w domu, Lili postanowiła większość czasu spędzać bezpieczna w sypialnie na łóżku pod narzutą:


Wystawiła na chwilkę głowę, bo mnie usłyszała - wcześniej zwinięta w kłębek spała cała schowana pod kapą.



Nigdy nie sądziłam, że tak się przywiążę do kota, ale muszę przyznać, że ją uwielbiam, a i ona na każdym kroku okazuje nam swoją miłość. Jej pojawienie się u nas było cudownym prezentem od losu :)

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Magiczny czas?

Święta już tuż tuż i chciałoby się wreszcie szczerze zaśpiewać "na całej połaci śnieg", ale niestety nic nie zapowiada, że będą białe. Jeszcze przedwczoraj na zewnątrz był 15 st., dziś już zero, ale za to leje i okropnie wieje, a więc co tu dużo mówić, świątecznego klimatu brak.


Dla tych, którzy dawno nie widzieli śniegu dołączam zdj. mojego otoczenia z jedynych mroźnych i śnieżnych dni zeszłej zimy.



  

Usilnie staram się go (czyt. klimat) wywołać lub stworzyć jak kto woli, bo zewsząd słyszę o obecnej w eterze w tym okresie magii i też chcę ją poczuć, ale na razie czuję tylko zmęczenie. Na myśl o tym, że będę musiała jeszcze udać się do sklepu po parę niezbędnych produktów spożywczych robi mi się słabo i duszno, bo ilość ludzi najeżdżających sklepy i robiących zapasy jakby miała nadejść wojna (a nie zaledwie dwa wolne dni) mnie zwyczajnie przeraża. Na ulicy słyszę bardzo często kłótnie małżeńskie zmęczonych tym biegiem po prezenty, korkami i kolejkami ludzi. Żal mi kasjerek, które w tym magicznym czasie bez przerwy muszą przerzucać kilogramy towaru przy akompaniamencie awanturujących się, wypełnionych "wewnętrznym ciepłem" klientów. Tylko na twarzach dzieci (nie swoich, bo takowych jeszcze nie posiadam) widzę jeszcze szczerą radość z tego świątecznego czasu. 

W każdym z pism co najmniej od miesiąca bombardują nas artykułami w jaki sposób idealnie zapakować prezenty, przystroić dom, choinkę świąteczny stół (oczywiście z użyciem własnoręcznie wykonanych, niepowtarzalnych ozdób i najmodniejszych w tym sezonie, horrendalnie drogich dodatków), sprawić by w naszym domu unosił się smakowity zapach wyjątkowych świątecznych dań, które po podaniu sprawią że szczęka opadnie naszym gościom itp. itd. Nie piszą tylko jak mamy to wszystko zrobić, nie zaniedbując rodziny, pracy i codziennych obowiązków skoro doba ma tylko 24h. 
Chyba nie o to chodzi w świętach, żebyśmy umęczone padły na twarz przy wigilijnym stole, ale nie wiem jak to zmienić, bo presja społeczna i oczekiwania bliskich, żeby stworzyć niezwykłe święta są ogromne. Idę więc wieszać świeże firany i prasować świąteczny obrus ;) 

Trochę marudny dzisiejszy wpis, ale aktualna aura i zbyt niskie ciśnienie źle wpływa na mój nastrój.

Przy wczorajszym strojeniu choinki aktywnie uczestniczyła Lili, dość mocno wystawiając na próbę moją cierpliwość. Jest to pierwsza choinka w jej życiu, więc stanowi nie lada atrakcję:)






poniedziałek, 13 października 2014

A jednak czasem cuda się zdarzają

Po dwóch długich dniach i mokrych, zimnych nocach bez naszego pupilka na zmianę traciliśmy nadzieję, to znów wstępowała w nas energia, żeby jednak znowu wyruszyć na jego poszukiwania. Stary i  ślepy piesek z reumatyzmem w takich warunkach miał, trzeba przyznać, marne szanse. Ciężko zliczyć ile razy nadaremno przemierzaliśmy pieszo i samochodem rozległą wieś i wszystkie ulubione miejsca naszego czworonoga. Trzeciego dnia od zaginięcia w końcu wyszło słońce i wstąpiła w nas nowa energia. Pojechaliśmy rozwieszać plakaty ze zdj. pieska i wtedy, parę kilometrów od domu, mąż zobaczył naszego małego zaginionego. Szedł przez pola w kierunku naszego domu. Mokry, zziębnięty i totalnie zdezorientowany. Nawet nie reagował na swoje imię i bez szemrania pozwolił wziąć się na ręce. Radości po tym jak go zobaczyliśmy nie da się opisać słowami. Biedaczysko musiało mieć jakiś zanik pamięci albo czegoś się wystraszył (boi się hałasu i niespodziewanych dźwięków) i nie potrafił wrócić do domu. Na szczęście po dwóch dniach wrócił całkowicie do siebie i dziś już jest jak nowo narodzony :)
Oto nasz uciekinier ;)


Lili zachowuje się jakby mieszkała z nami od zawsze. Jest przekochana. Chodzi za nami jak piesek, zasypia z nami w łóżku (wcześniej zarzekałam się - żadnych zwierząt w sypialni!) często trzymając mnie łapkami za rękę :) Z małego dzikuska stała się przylepą - nie gryzie nikogo, nie drapie i daje buziaczki w nos.



Ostatnio mamy zwierzęcy urodzaj. Na "fiśli" pojawia się często ogromny dziki kocur, który na razie nie chce się z nami zaprzyjaźnić, więc udostępniam mu póki co tylko mieszkanie na zimę. Po podwórku kręcą się dwie wielkie i brzydkie ropuchy - to podobno dobrze, ale jakoś nie jestem do nich przekonana. W warzywniku przesiaduje jeż, któremu muszę skonstruować domek na zimę, a na orzechu zamieszkał dzięcioł (po powiększeniu wejścia przejął od sikorek budkę). Prócz tego jakaś szalona bestia dewastuje nocą  poduszki z krzeseł ogrodowych, zrobiła w nich mnóstwo dziur i wyciągnęła ich wnętrzności. Stawiam na kunę, ale nie mam pewności, bo nie przyłapałam jej na gorącym uczynku. Sądząc po śladach, które zostawia jest u nas codziennie, co trochę mnie przeraża, bo nie wiem co dalej wymyśli. I na koniec coś z czego nie cieszę się w ogóle. Po nornicach nadeszła inwazja myszy polnych i zaroślowych. Minusem starych domów budowanych z wapienia jest to, że dość łatwo takie stworzenia jak myszy mogą dostać się do środka. Oczywiście te sprytne zwierzątka skwapliwie z tego skorzystały chroniąc się przed zimnem. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam mysz przebiegającą przez salon byłam przerażona. Kiedy wynosiliśmy jej zwłoki zrobiło mi się jej żal. Ale kiedy pojawiło się mnóstwo jej bezczelnych pobratymców, zrobiłam się naprawdę wściekła. Kot na razie sobie z polowaniem nie radzi, więc trzeba było liczyć tylko na siebie. Zabetonowaliśmy wszystkie potencjalne kanały wejściowe do domu i powyłapywaliśmy już, mam nadzieję, wszystkich nieproszonych gości, bo już nie słychać tego okropnego szuranio-drapania. To jednak nie koniec ich bytności na naszym podwórku. Od dłuższego czasu w roślinach pod orzechem słyszałam chrupanie. Najpierw myślałam, że to może wiewiórka, ale szybko zobaczyłam na własne oczy kto to, kiedy nieopatrznie zostawiłam pełen orzechów koszyk i usłyszałam z niego znajomy dźwięk. Trzy myszki siedziały w środku i zajadały się orzechami włoskimi. Laskowe już zdążyły wszystkie zjeść. Sądząc po ilości norek i korytarzy jest ich znacznie więcej. Musiałam wobec tego rozpocząć z nimi kolejną wojnę. Na razie idzie dobrze, bo dziś już nie słyszałam intruzów. Trzymajcie kciuki, żeby w końcu zrozumiały, że nie są u nas mile widziane.























wtorek, 23 września 2014

Wszystko się zmienia

Smutny dzień dzisiaj nastał nie tylko ze względu na paskudną i przygnębiającą aurę. Wieczorem teść nie przypilnował naszego psa przy otwieraniu bramy, więc Agat skorzystał z okazji i wybrał się na wycieczkę. Przy nas nie robi takich numerów, ale teść to co innego. Agat miał bujną przeszłość, także uciekinierską i od czasu do czasu jeszcze wzywa go przygoda. Jednak do tej pory zawsze ze swoich wypraw wracał, najpóźniej w nocy. Nie oddalał się też zbytnio od domu, biegał po okolicznych polach. Niestety, tym razem nie ma go aż do teraz. Mam bardzo złe przeczucia. To już 16-letni pies z naprawdę słabym wzrokiem, choć z świetną orientacją i znajomością okolicy. Teść z poczucia winy objechał całą wieś i nic. Ja przebiegłam totalnie przemoczona przez rozległe pola nawołując go co chwila. I znowu nic. Dzwoniłam do hycla obsługującego gminę i też nic. Boję się, że coś mu się stało, a nie tak miał od nas odejść... nie bez pożegnania :( Chyba pozostaje mi tylko czekać aż zdarzy się cud i staruszek wróci, choć powoli tracę nadzieję.

Coś się kończy, coś innego się zaczyna.

Na drugim biegunie króluje młodość i pełnia życia. Lili. Nasza mała kotka każdego dnia zadziwia nas postępami jakie robi. Chyba nas pokochała :) Trzeba było dużo cierpliwości, ale się udało. Zadomowiła się u nas na dobre i już nie widzi potrzeby, żeby chować się za szafą. Na zdj. w rzadkiej pozie posągowej:



niedziela, 14 września 2014

Marzenia się spełniają

Od jakiegoś czasu myśleliśmy z mężem o przygarnięciu kota, ale do tej pory przy podejmowaniu decyzji wygrywał zdrowy rozsądek i chyba trochę wygodnictwo. Powodów rezygnacji było kilka, m.in. dorosły pies nie przepadający za kotami, nasze częste wyjazdy zawodowe, no i czas i cierpliwość potrzebne, żeby zwierzę się zaaklimatyzowało. W mojej głowie ciągle jednak gdzieś czaiła się ogromna potrzeba dania domu jakiemuś kotu ze schroniska, bo jest ich tam przecież biedaków tyle i każdy nosi w sobie smutną historię...
I  w tym momencie pojawia się miejsce na starą prawdę: uważaj na marzenia, bo lubią się spełniać ;) Los to sprawił lub przypadek, że dzień po rozmowie z przyjaciółką o sprowadzeniu do nas kota pracowałam w ogródku, kiedy usłyszałam spokojnego na co dzień goldena teściów rzucającego się z ogromną agresją na ogrodzenie. Początkowo myślałam, że ktoś przechodzi drogą, bo z reguły tak się wtedy zachowuje, ale kiedy agresja zaczęła przybierać na sile, na ulicy nikt się nie pojawił, a do warczenia przyłączył się mój pies Agat wiedziałam, że nie jest wesoło. Biegnąc na podwórko teściów usłyszałam przeraźliwy pisk męczonego zwierzęcia. Na szczęście z pomocą męża (nawet wtedy nie było łatwo) udało nam się odciągnąć z reguły familijną "bestię" od ofiary. I wtedy naszym oczom ukazała się kupka nieszczęścia - mały totalnie przemoczony i drżący z przerażenia wymęczony kotek. Czym prędzej rzuciłam się w jego kierunku, żeby sprawdzić czy nic mu nie jest. O dziwo, w ogóle nie uciekał, przylgnął do mnie tak mocno, że nie mogłam go odczepić od siebie przez dwie kolejne godziny. I tak w ten piękny słoneczny dzień w naszym domu pojawiła się ONA (jak sądzę po wstępnych oględzinach).
  
To właśnie za tym płotem, zapędzona w kozi róg czekała na ratunek.
Bardzo wychudzona i, czemu nie ma się co dziwić, na razie wycofana, z minuty na minutę coraz bardziej się przed nami otwiera. Choć jest u nas dopiero 1 dzień, to po paru godzinach zaufała na tyle, że jadła mi z ręki i nawet ją lizała :) Teraz wszystkie "ale" dotyczące przygarnięcia kota nie mają już znaczenia, bo ta mała wielkooka piękność skradła już nasze serca :) Szczęśliwie okazało się, że przybyłam z ratunkiem w samą porę, bo nic jej się nie stało, choć miała na futerku krew - prawdopodobnie była to krew agresora, bo kociątko, przypuszczalnie potomkini jakiegoś dzikiego kota, których na wsi jest ogrom, walczyło o swoje pazurami ile miało sił. Teraz czeka nas skompletowanie wyprawki i oczywiście nadanie jej imienia :)

Oto i Ona.




















A poza tym życie toczyło się dalej. Kwiaty kwitły, motyle latały, liście i orzechy spadały.


Groszek pachnący, w końcu się go doczekałam.

Wdzięczne kolorowe cynie.

Hortensja bukietowa i groszek.
Jeżówka purpurowa.


















czwartek, 11 września 2014

Światem zaczyna rządzić jesień

Jak to zwykle bywa, letnie miesiące minęły jak z bicza strzelił. Lipa mocno już zżółkła, a orzechy włoskie co dzień tracą mnóstwo liści, co oznacza dla mnie grabienie, grabienie i jeszcze raz grabienie, a potem palenie. Wraz z wrześniem pojawiło się jednak także coś co uwielbiam, a mianowicie GRZYBY :) W tym roku grzybobranie było wyjątkowo udane - w niecałe 2 godziny wraz z rodzinką nazbieraliśmy 4 pełne wielkie kosze podgrzybków. Skończyliśmy zbieranie nie dlatego, że skończyły się grzyby, ale nie mieliśmy już do czego ich pakować. Cieszyłam się jak dziecko. 2 kolejne dni te ogromne ilości grzybów suszyły się na słońcu, które akurat szczęśliwie się pojawiło. Nie wiem co bym z taką ilością zrobiła gdyby pogoda nie dopisała. Nie tylko podgrzybków jest mnóstwo, napotkałam też ogromne ilości maślaków, które najczęściej mrożę obrane i robię z nich później np. sosy z dodatkiem śmietany i pietruszki, zupę albo dodaję do jajecznicy. W ciągu kilku minut udało mi się też nazbierać naręcze czubajek kani, które bardzo lubię smażone w panierce, a nadwyżkę suszę na zapas do sosów. I pomyśleć, że to był zaledwie jeden wypad na grzyby, a jesień  się dopiero zaczyna :)
W ogrodzie w tym roku wszystko jakoś dziwnie powoli się rozwija, słoneczniki dopiero teraz się otwierają, podobnie kanny i groszek pachnący, na który czekałam i czekałam (zasiane najwcześniej jak się dało).



Szczęśliwie w ogrodzie jeszcze sporo roślin kwitnie, bo widok suchych badyli nie działa na mnie kojąco.

Dwie hortensje bukietowe. Teraz już mocno sczerwieniały.


Mieczyk dalej walczy, choć już czas
na wykopywanie jego cebulek.
Jak pewnie wiele z Was mam ogrom pracy w ogrodzie, a pogoda złośliwie od dłuższego czasu krzyżuje moje plany, bo ciągle pada. Denerwuje mnie to nieprzebranie. Stale utrzymująca się wilgoć to coś czego w pogodzie nie lubię zdecydowanie najbardziej.

piątek, 13 czerwca 2014

Biel, róże i fiolety

Ledwo tydzień temu rozkwitły długo wyczekiwane kwiaty piwonii, a już z powodu niesamowitych upałów część z nich zaczyna kończyć żywota. 

Pierwszy kwiat, gość honorowy, powędrował do sypialni, żebym mogła cieszyć jego pięknem i zapachem tuż przed snem i zaraz po przebudzeniu :)




Tu jeszcze świeżutkie:






















Każdego dnia rozkwitają też kolejne róże. Także te, które przesadzałam zeszłej jesieni. A były to bardzo stare róże, które niestety rosły w tak niefortunnych miejscach, że nie pozostawało mi nic innego jak spróbować je przenieść gdzie indziej lub wykarczować. To ostatnie nie wchodziło w grę, bo lituję się nad każdą maluteńką rośliną ozdobną, którą ktoś chce zlikwidować. Korzenie miały długaśne i nie łatwo było je wykopać, w związku z czym trochę obawiałam się, że akcja ratunkowa zakończy się niepowodzeniem. Okazało się, że niepotrzebnie, bo dosłownie wszystkie pięknie się przyjęły i są obsypane kwiatami :)

Kwitnące róże i szałwia omszona.

Lubię wieczorem przechadzać się po ogrodzie, zamieszczam migawki moich wciąż ujarzmianych chaszczy w świetle zachodzącego słońca:


Łubiny, chabry i czekające na swoją kolej margerytki.

Podagrycznik jest wszędzie. Tym razem, skoro zdążył wypuścić pędy kwiatowe zanim go wypatrzyłam, zostawiłam go żeby pełnił funkcję ozdobną z kłosówką.





sobota, 7 czerwca 2014

Lek na całe zło

Czarny bez, nazywany też bzem dzikim lub lekarskim, rośnie prawie wszędzie, ale większość ludzi na co dzień nie zwraca na niego uwagi, bo wygląda niepozornie i nie przyciąga ich wzroku barwnymi kwiatami, czy ciekawą formą. Przez wielu niedoceniany i uznany za krzew pospolity, dla mnie jest bardzo cenny ze względu na swoje niepospolite właściwości. Na działce, mam kilkanaście krzewów i z każdym rokiem przybywają kolejne zawłaszczając przez swój intensywny wzrost coraz większą przestrzeń. Kiedyś wierzono, że jest zamieszkiwany przez duchy lub demony i jest pośrednikiem między światem życia i śmierci. Był obdarzany ogromnym szacunkiem, bo ponoć nasyca siłami witalnymi i odsuwa od człowieka ponure myśli, stąd też jego przycinanie, a tym bardziej wykopywanie było zakazane (no chyba, że wybłaga się to u krzewu na klęczkach prosząc o wybaczenie). Sądzono, że niesubordynacja w tym temacie grozi kurczami kończyn, a nawet śmiercią. Za ten niegodny czyn, którego dopuściłam się wielokrotnie, powinno mnie wobec tego już dawno pokręcić ;)


Tak czy siak bez jakiś czas temu rozpoczął kwitnienie i jest obsypany bardzo licznymi baldachami biało-kremowych drobnych kwiatków wydzielających silny charakterystyczny zapach. W tym roku jest ich wyjątkowo dużo, co mnie bardzo cieszy, bo bez ma także, a może przede wszystkim, właściwości zdrowotne i odżywcze. 




 Z owoców robię sok na jesienne i zimowe wzmocnienie odporności i leczenie przeziębień, ale o tym kiedy indziej. Kwiaty natomiast wysuszę i wykorzystam na herbatki, która mają działanie głównie napotnie i moczopędnie, są bogate m.in. w witaminę P, kwasy organiczne i sole mineralne. Z kwiatowego naparu można też robić płukankę przy chorobach jamy ustnej. Kusi mnie, żeby spróbować baldachów w cieście naleśnikowym (musi być podobno gęstsze niż zwykle). Chciałabym też zrobić w tym roku syrop/wyciąg ze świeżych kwiatów, ale nie wiem czy zdążę, bo cały czerwiec będę w rozjazdach. 


Czarny bez rośnie u mnie dosłownie wszędzie.

Mam w jednej części działki istną inwazję nornic. Podobno napar z liści bzu ma zadziałać i na tę bolączkę ludzkości. Muszę koniecznie spróbować, bo codziennie pojawiają się nowe tunele i nie podoba mi się to zupełnie. Rozpanoszyły się te słodkie zwierzątka strasznie i  w ogóle nie boją się przejeżdżającej raz po raz nad ich domostwem kosiarki, a Agatowi przestało zależeć na ich wypłoszeniu i już nawet nie węszy wokół norek.






piątek, 30 maja 2014

Dysharmonia

Od kiedy pierwszy raz zobaczyłam chatkę miałam ogromną ochotę chwycić za heblarkę, szlifierkę i co tam jeszcze się do tego nadaje i czym prędzej zdrapać ohydny stary lakier na deskach elewacyjnych. Spod łuszczącego się lakieru wszędzie prześwituje sczerniałe drewno. Bardzo mnie to drażni. Są w tym chyba jakieś elementy nerwicy natręctw. Dodatkowo deski w obecnym kolorze (jeśli tak można to nazwać) w zestawieniu z czerwonym dachem, który już tu zastaliśmy powodują, że gdy patrzę na dom nie czuję, że tworzą spójną całość. Dobrze, że dach został wcześniej wyremontowany, a eternit zastąpiony nowym pokryciem, ale ja raczej nie zdecydowałabym się na taki kolor. Wolę ciemnozielony. Z tym już nic nie zrobię, ale ręce mnie swędzą, żeby jak najszybciej zrobić coś z deskami. 


Fragment elewacji spędzającej mi sen z powiek

Przeraża mnie ogrom pracy, ale dopóki tego nie odnowię, nie zaznam spokoju ;) Żeby nie zamęczyć się już na początku, zabrałam się za najmniejszy fragment ściany. Najpierw heblarką usunęłam stary lakier i jak najwięcej sczerniałych fragmentów drewna. Potem do akcji wkroczyła szlifierka. Niestety, na ścianie jest bardzo dużo zagłębień, więc robota była (i jeszcze będzie) naprawdę żmudna. Sporo miejsc musiałam oczyszczać ręcznie dłutkiem. Najprzyjemniejsza część, czyli malowanie, w porównaniu z oczyszczaniem drewna trwała dosłownie chwilę. Namęczyłam się okropnie, ale jestem zadowolona z efektu - pierwsza część ściany jest już gotowa :) :



Teraz została mi już do oczyszczenia tylko cała reszta domu...

środa, 28 maja 2014

Powiew lata

Ostatnie dni upływają pod znakiem iście letnich upałów przerywanych krótkimi orzeźwiającymi burzami. Na szczęście obyło się bez zniszczeń i podtopień przed którymi przestrzegano w prognozach. U nas deszcz okazał się wytchnieniem, dzięki niemu nie musiałam co dzień biegać z konewkami po ogrodzie, bo nie mam gdzie podłączyć węża. Powietrze pachnie już zupełnie inaczej. Przypomniały mi się wszystkie letnie dni z czasów dzieciństwa, które zawsze będą mi się dobrze kojarzyć. Co za tym idzie przyszła znów nachodząca mnie często refleksja jak to wszystko szybko mija. Zdecydowanie za szybko, a wspomnienia dziecięcych zabaw są we mnie tak żywe jakby to wszystko zdarzyło się nie dalej jak w zeszłym roku. Aż łza kręci się w oku. 
Mała część kolekcji łubinów.


Błyskawiczne tempo przemijania widać też doskonale w ogrodzie. Zmiany pojawiają się z dnia na dzień. Wciąż czekam na rozwój kwiatów piwoni, które już od dwóch tygodni wyglądają jakby miały się otworzyć lada chwila. Są za to już pełne wdzięku łubiny i kosaćce bródkowe.

Ostatnia kwitnąca azalia.


Jeszcze jako totalny laik w kwestii pielęgnacji kwiatów dwa lata temu przesadziłam zmarnowane, niekwitnące kosaćce pod starą sieczkarnię/młockarnię (?) i muszę się nimi pochwalić, bo jestem z siebie niezmiernie dumna, że się przyjęły i odwdzięczyły kwitnieniem:


 
Po maszynie pnie się wiciokrzew znaleziony pod nią dwa lata temu w kiepskim stanie.
Kwitnie już także przetacznik pagórkowy, który pojawił się w moim ogrodzie dopiero zeszłej jesieni i jego kwiaty oglądam u siebie pierwszy raz :)

Przetacznik w towarzystwie goździka 

W poniedziałek mąż nieopatrznie wspomniał mi, że właśnie otwierają w naszej wsi sklep ogrodniczy. Potem bardzo tego żałował ;) Nie mogłam przecież wrócić z niego z pustymi rękami, skoro zobaczyłam tam m.in. takie cudo, które urzekło mnie swoim intensywnym kolorem:

Różanecznik

Nie mogłam się również powstrzymać przed kupnem ostróżek i dzwonków, które posadziłam tuż przy powstającej werandzie. Tam też wkradły się zmiany, bo nasza weranda ma już podsufitkę i ułożoną kostkę, a z  robót budowlanych czeka nas już tylko zrobienie balustrady. Cieszę się, że prace dobiegają końca, bo już nie mogę się doczekać siedzenia tam po ciężkim dniu z książką i miętową herbatą w ciepłe letnie wieczory. 





piątek, 16 maja 2014

Energia -100%

Za oknem jakiś koszmar. Niepogłębiony od dawna niby-staw przed moim domem, do którego po zimie i ulewnych deszczach spływa woda z okolicznych pól zapełnia się w ekspresowym tempie. Wczoraj wieczorem był jeszcze pusty. W takie dni jak ten szczerze nienawidzę swojej pracy, która z reguły odbywa się w terenie, niezależnie od pogody, czy deszcz, czy mróz.Z tego powodu mam bóle stawów jak staruszka. W chałupce zewsząd słychać dudnienie deszczu i hulający wiatr. Zaległości we wszelkich dziedzinach mam mnóstwo, ale spadek energii wywołany przez aurę jest jeszcze większy i nie jest łatwo się do czegokolwiek zmusić. Do ogrodu rzecz jasna wyjść się nie da. Pozostają przeddeszczowe wspomnienia, np. skalniaka :



















Skoro nowości ogrodowych dziś nie będzie, skupię się na wnętrzu domu, bo tu przynajmniej jest ciepło i sucho ;) To mój wieczorny kącik czytelniczy. Niestety, łóżko jest zbyt wygodne i co wieczór jest to samo - po bardzo niedługim czasie zasypiam, a mąż wyciąga mi książkę z rąk i gasi światło ;) :

Choć bardzo nie lubię bałaganu, mam trochę naturę chomika i ciężko mi wyrzucać stare rzeczy.  W związku z tym próbuję z nimi zrobić coś, żeby znów stały się przydatne. W domku po poprzednich właścicielach zostały dwa stare nakastliki lub stoliczki nocne jak kto woli. Fornirowane, wypłowiałe i nieco wyszczerbione. W stanie, w jakim je zastałam zdecydowanie nie pasowały do mojej wizji sypialni, ale od czego są farby? Po przemalowaniu, zmianie zawiasów i gałki stoliczek prezentuje się tak:

Choć nie są idealne, to jeszcze trochę nam posłużą. Tak jak stary kredens, tzw. ślązak. Przedziurawiony przez szkodniki, z łuszczącą się farbą, brudny, miejscami zapleśniały był prawdziwą kupką nieszczęścia. Nawet teść, który prawie nigdy nie pozbywa się starych rzeczy, bo przecież zawsze na coś mogą się przydać zachęcał mnie do spalenia tegoż mebelka. Kosztował mnie sporo pracy, ale nie żałuję,bo bardzo mi się przydaje :)


Uciekam, bo muszę wspomóc się kawą :)








niedziela, 11 maja 2014

Pierwsze plony

W tym roku, w miejscu gdzie dawniej był warzywnik, a później przez parę lat ugór rozpoczęłam prace nad ponownym przystosowaniem ziemi do uprawy. Na razie na raty, bo zwyczajnie nie mam czasu, ani siły na większe rewolucje na tym obszarze, tak więc w sporej części znajduje się póki co "plantacja" podagrycznika ;), a na reszcie zrobiłam niewielkie rabatki, ogrodzone drewnianymi ramami. 


I dziś mogę się cieszyć smakiem swoich pierwszych w życiu własnoręcznie wyhodowanych ekologicznych warzywek :) Radość mam z tego ogromną :) Rukolę, szpinak i rzodkiewki wysiałam dosyć wcześnie, dlatego już od dwóch tygodni możemy je zajadać. Podobnie jak zieloną cebulkę. Rukola dosłownie zwariowała, nie nadążam za jej zrywaniem. Nie wszyscy lubią jej ostry smak, ale ja uwielbiam kanapkę ze sporą ilością jej liści.
 

Przepyszne rzodkiewki i szpinak - niczym niepryskane :)





Bukiet bzu poprawia mi nastrój w dosyć ponure ostatnio dni, a jego zapach unosi się w całej kuchni. Za wazon posłużyła podniszczona, znaleziona w gospodarczym kanka na mleko, pierwotnie pomarańczowo-żółto-brązowa w prlowski kwiatowy wzór. Niezbyt pasowały mi te klimaty, więc raz dwa pomalowałam ją na biało i już nie leży zapomniana gdzieś w klamociarni.









Stare strychy, piwnice, garaże itp. kryją w sobie prawdziwe skarby. Trzeba tylko przymknąć oko na pajęczyny, obdrapania, czasem niezbyt atrakcyjne kolory. Prawie wszystko można jakoś przerobić i dostosować do swoich potrzeb. Tak zrobiłam np. z tym starym rozklekotanym brzydkobrązowym krzesłem i jeszcze starszą, zszarzałą i brudną kobiałką:







Kobiałkę wyszlifowałam, zabejcowałam na kolor starego drewna mixem naparu z herbaty i czarnej farby, a następnie fragmenty pobieliłam i całość zawoskowałam. Wiosną wylądowały w niej fiołki, pierwiosnki i żonkile, na zdj. już niestety przywiędłe ;) Niedługo wylądują w niej nasturcje. Krzesło wzmocniłam, przemalowałam przetarłam gdzieniegdzie i dołączyłam do kompletu stary blaszany dzban, który wcześniej  oczyściłam z rdzy - teraz służy za donicę dla margerytek.














Podobnie rzecz miała się z estarą skrzynką, którą znalazłam pod mnóstwem słomy i siana sprzed kilkudziesięciu lat na tzw. fiśli ;) Wyglądała dosyć smutno, taka brudna i poczerniała, ale, choć pewnie zabrzmi to głupio, od razu poczułam do niej sentyment. Postanowiłam, że będę hodować w niej zioła. Odnowiłam ją tym samym sposobem co kobiałkę, a następnie namalowałam napis. A to skrzynka po liftingu:



Zachęcam do przeszukania swoich strychów :)