niedziela, 14 września 2014

Marzenia się spełniają

Od jakiegoś czasu myśleliśmy z mężem o przygarnięciu kota, ale do tej pory przy podejmowaniu decyzji wygrywał zdrowy rozsądek i chyba trochę wygodnictwo. Powodów rezygnacji było kilka, m.in. dorosły pies nie przepadający za kotami, nasze częste wyjazdy zawodowe, no i czas i cierpliwość potrzebne, żeby zwierzę się zaaklimatyzowało. W mojej głowie ciągle jednak gdzieś czaiła się ogromna potrzeba dania domu jakiemuś kotu ze schroniska, bo jest ich tam przecież biedaków tyle i każdy nosi w sobie smutną historię...
I  w tym momencie pojawia się miejsce na starą prawdę: uważaj na marzenia, bo lubią się spełniać ;) Los to sprawił lub przypadek, że dzień po rozmowie z przyjaciółką o sprowadzeniu do nas kota pracowałam w ogródku, kiedy usłyszałam spokojnego na co dzień goldena teściów rzucającego się z ogromną agresją na ogrodzenie. Początkowo myślałam, że ktoś przechodzi drogą, bo z reguły tak się wtedy zachowuje, ale kiedy agresja zaczęła przybierać na sile, na ulicy nikt się nie pojawił, a do warczenia przyłączył się mój pies Agat wiedziałam, że nie jest wesoło. Biegnąc na podwórko teściów usłyszałam przeraźliwy pisk męczonego zwierzęcia. Na szczęście z pomocą męża (nawet wtedy nie było łatwo) udało nam się odciągnąć z reguły familijną "bestię" od ofiary. I wtedy naszym oczom ukazała się kupka nieszczęścia - mały totalnie przemoczony i drżący z przerażenia wymęczony kotek. Czym prędzej rzuciłam się w jego kierunku, żeby sprawdzić czy nic mu nie jest. O dziwo, w ogóle nie uciekał, przylgnął do mnie tak mocno, że nie mogłam go odczepić od siebie przez dwie kolejne godziny. I tak w ten piękny słoneczny dzień w naszym domu pojawiła się ONA (jak sądzę po wstępnych oględzinach).
  
To właśnie za tym płotem, zapędzona w kozi róg czekała na ratunek.
Bardzo wychudzona i, czemu nie ma się co dziwić, na razie wycofana, z minuty na minutę coraz bardziej się przed nami otwiera. Choć jest u nas dopiero 1 dzień, to po paru godzinach zaufała na tyle, że jadła mi z ręki i nawet ją lizała :) Teraz wszystkie "ale" dotyczące przygarnięcia kota nie mają już znaczenia, bo ta mała wielkooka piękność skradła już nasze serca :) Szczęśliwie okazało się, że przybyłam z ratunkiem w samą porę, bo nic jej się nie stało, choć miała na futerku krew - prawdopodobnie była to krew agresora, bo kociątko, przypuszczalnie potomkini jakiegoś dzikiego kota, których na wsi jest ogrom, walczyło o swoje pazurami ile miało sił. Teraz czeka nas skompletowanie wyprawki i oczywiście nadanie jej imienia :)

Oto i Ona.




















A poza tym życie toczyło się dalej. Kwiaty kwitły, motyle latały, liście i orzechy spadały.


Groszek pachnący, w końcu się go doczekałam.

Wdzięczne kolorowe cynie.

Hortensja bukietowa i groszek.
Jeżówka purpurowa.


















1 komentarz:

  1. Ach, wzruszyłam się :) Też kocham koty i też nie mam. Kicia prześliczna :)

    OdpowiedzUsuń